Po raz kolejny przyszedł w moim życiu czas przewartościowania banałów. Przez lata słyszałam różne życiowe morały, sentencje, zwierzenia, które były wówczas ładne, ale i bezwartościowe. Oczywiście byłam przekonana, że je rozumiem. Uważam się za człowieka o całkiem nieźle rozwiniętej empatii, więc co to dla mnie. A tu zonk. Nagle moje życie wypełniło małe stworzenie, które terapią szokową uświadomiło mi, jak bardzo byłam w błędzie.


Poturbowana brakiem snu, po jednej z tych gorszych nocy, witam dzień z migreną i bezradnością. Nie ma we mnie złości, żalu. To tylko zmęczenie. Mała dawka luksusu, w postaci prysznica i czystego ubrania, pomaga ogarnąć umysł. Wracam do małego człowieka, a ten wpatruje się we mnie jakby trochę bardziej. Skupiony wyraz twarzy wydaje mi się dość zabawny, szczególnie gdy towarzyszy temu nienaturalny bezruch i "dziubek". Nagle uderzenie, totalny nokałt. Mój syn się do mnie uśmiecha. Buzią, oczami, całym sobą. Paradoksalnie - zwalenie z nóg dostarcza mi tyle energii, że mogłabym nią obdarować niejedno senne biuro w poniedziałkowy poranek. I wszyscy w nim by się uśmiechali.
Tak więc odnośnie powszechnych banałów - jeden ode mnie:
Nie ma nic cenniejszego i piękniejszego od uśmiechu dziecka.




















