W szkole byłam dość aktywna sportowo, zaliczałam wszelkie zawody międzyuczelniane od siatkówki po turniej tenisa stołowego. Jednak, gdy nauczycielka WFu wmiksowała mnie w sztafetę biegową, nie wiedziałam na co się piszę. Pamiętam metaliczny posmak w ustach i to, że za linią mety wywróciłam się na bok i potrzebowałam dłuższej chwili, by dojść do siebie. Od tamtej chwili na widok biegaczy myślałam tylko: W życiu! Po co w ogóle oni się tak męczą?
Los postawił mi jednak na drodze pewnego biegowego chłopaka, który kilka lat później został moim mężem. Jego systematyczność, wytrwałość i samodyscyplina były na tyle silną inspiracją, że to właśnie dzięki niemu odnotowałam swoje pierwsze zrywy biegowe w 2012 i 2014r. Kończyły się wprawdzie po kilku wyjściach, jednak on tkwił w tym nadal, aż w końcu ziarno które zasiał zaczęło puszczać mocniejsze korzenie i sprawiło, że w 2016r., 4 miesiące po drugim porodzie, zapisałam się na lokalny Bieg Niepodległości. Miałam 30dni na przygotowanie i stworzenie swojej historii od zera do bohatera. Dosłownie od zera. Nie byłam bowiem w stanie przebiec nawet kilku minut bez zadyszki. Czy ktoś Wam w ogóle kiedyś mówił, że biegania trzeba się nauczyć? Nie chodzi o to by od razu odpalić wrotki i zasuwać ile sił w nogach, bo zrobimy sobie tym więcej krzywdy niż pożytku. Ja swoje pierwsze kroki w 2012 stawiałam według planu Jerzego Skarżyńskiego z książki Biegiem przez życie, czyli przez marszobiegi. Co ciekawe ten sam osobnik, tym razem już osobiście, powiedział mi, żebym odpuściła sobie pewien start, co zapewne uchroniło mnie od większej kontuzji. W każdym razie w październiku 2016, na miesiąc przed zawodami, byłam praktycznie w tym samym miejscu co 4lata wcześniej. Różnica była jednak taka, że mając dwójkę dzieci, okazji do wyjścia na trening było sto razy mniej, za to motywacji, by przewietrzyć głowę - całe mnóstwo. O moim planie przebiegnięcia pierwszych 10km nie powiedziałam nikomu poza mężem. Nie robiłam relacji z pierwszych kroków postawionych na asfalcie, nie chwaliłam się i drugim wyjściem w tym samym tygodniu! Wzięłam po prostu swoje stare adidasy biegowe kupione w 2010r. w jakimś outlecie za 80zł, dupę w troki i wyszłam biegać. No dobra, truchtać. Przez te 30dni nie miałam ani chwili zawahania, byłam skoncentrowana na celu, jak osioł na marchewce. Byłam dla siebie surowa, chwilami wręcz okrutna. Zasypywałam się obelgami, nie mogąc uwierzyć, że zdrowa kobieta doprowadziła swoje ciało do tak strasznej formy. I tak dobrnęłam do dnia startu, dzień po moich 30 urodzinach, zaczynając coś nowego w moim życiu. Nie miałam planu, chciałam po prostu dobiec do mety i cieszyć się każdym kolejnym kilometrem. Pamiętam to uczucie jak mijałam tabliczkę z 8km i pomyślałam, że każdy kolejny krok będzie pierwszym w moim życiu, ponieważ na treningu najwięcej przebiegłam właśnie 8km i to tylko raz. Na metę wbiegłam dumna, szczęśliwa, z czasem poniżej godziny i ogromnym apetytem na więcej.
Jak to jednak bywa, wystarczy na chwilę stracić cel z oczu i motywacja szybko ulatuje, a codzienność szybko wypełnia wolne przestrzenie. Na wiosnę jednak zebrałam nowe siły i znów do listopada byłam na biegowych ścieżkach. Nie było w tym może specjalnej dyscypliny czy regularności, ale poprawa wyniku na kolejnym Biegu Niepodległości znów zaostrzyła apetyt i pokazała mi, że moje ciało stać na więcej. Zima po raz kolejny wprowadziła mnie w tryb czuwania, by obudzić się na wiosnę 2018 i zaczynać po raz kolejny od nowa... Progres stał się moją największą motywacją, kolejny kilometr, poprawa tempa, kolejny cel. Zapisałam się na jesienny półmaraton i w miarę regularnie zakładałam buty biegowy, by jakoś się zbliżyć do tego celu.
Debiut półmaratoński zaliczyłam z wynikiem 1:55. Biegałam dość szybko jak na początkującą amatorkę, szybko i głupio. Niemal wszystkie treningi robiłam na absurdalnych tętnach i nie przejmowałam się tym szczególnie. Wszyscy zawodnicy mówili coś o długich, wolnych wybieganiach, ale ja to ignorowałam karmiąc ego kolejnym poprawionym czasem na Stravie. Moja determinacja nie zgasła i pierwszą zimę spędziłam podtrzymując jako tako formę na bieżni. Wiosna tego roku miała rozpocząć się od mocnego akcentu w postaci półmaratonu Ślężańskiego, jednak brak mądrego trenowania w końcu dał o sobie znać i na kilka dni przed startem dopadł mnie naprawdę nieprzyjemny ból w stopie. Musiałam odpuścić (Jurek Skarżyński, który miał tam swoje stoisko z książkami, wtedy właśnie mi to doradził). Ból nie mijał, okazał się zapaleniem rozcięgna podeszwowego, a ja musiałam zrezygnować z kolejnego startu, tym razem górskiej sztafety, którą miałam zrobić z koleżankami. Byłam wściekła, rozżalona, rozczarowana... determinacji tak wiele, a zabrakło zdrowia. Ostatecznie musiałam odpuścić bieganie na dwa miesiące i zrobić serię zabiegów, by zacząć wychodzić na prostą. W końcu zaczęłam znów treningi, jednak ego brutalnie ścierało się z rzeczywistością. Chciałam z marszu wrócić do biegania 5:15/km, ale ciało nie pozwalało. To całe bieganie zaczęło robić się mocno frustrujące, a przecież miało być źródłem dobrej energii, a nie negatywnych emocji. Poszukałam więc pomocy i trafiłam pod skrzydła Natalii, która uczy mnie biegać dobrze i mądrze. Znalazłam też Bartka, który czuwa nad tym, żeby nie przypałętała się kolejna poważniejsza kontuzja. Niezbędnym dopełnieniem dla biegania jest dla mnie joga, z którą mam skomplikowaną relację od lat, ale odkąd trafiłam do Marty - wszystko układa się w piękną całość. Od trzech miesięcy trenuję 4x w tygodniu, biegam dalej, więcej, ale zazwyczaj dużo wolniej. Dość długo cierpiało na tym moje ego, ale teraz i ja widzę jak to jest ważne, by budować fundamenty, a nie tylko pozory i krótkoterminowe zasięgi.
Bieganie stało się bardzo ważną częścią mojego życia, towarzyszem, który jest ze mną w dobrych i gorszych chwilach. A wracając do pytania: Po co oni się tak męczą? Dla mnie stało się źródłem siły. Czasem dosłownie czułam się jak największa madafakerka na dzielni stając w biegowym rynsztunku gotowa do akcji. Poznałam moc, która rodzi się z przesuwania swoich granic. Siła, która nie pozwala się poddać, a czasem pomaga podnieść po porażce. Czułam frajdę z tego, że pchając wózek z młodszym, gonię starszego zasuwającego na rowerze. Widzę moich najukochańszych kibiców, którzy czasem trochę znudzeni na mecie, budzą się na mój widok krzycząc MAMA! I oni wiedzą, że mama da radę, że my zawsze dajemy radę. I też biegają. Są silni, zwinni, są wolni. Bo bieganie daje też wolność. Raz na jakiś czas przychodzi taki bieg, gdy czujesz, że latasz. Nogi się nie męczą, czas nie dłuży, serce dosłownie rozrywa euforia. Nie zdarzyło mi się to póki co za wiele razy, ale przysięgam, że to absolutnie wspaniałe uczucie i każda praca włożona w to, by na nie zapracować, była tego warta.
Fot. Aune
Więc biegam dla tej mojej wolności, dla siły, dla głowy, dla serca. Biegam, by czerpać z tego życia, dawać przykład i walczyć o siebie.