Po 10 latach spotkałam ją przypadkiem w jednym z jeleniogórskich klubów. Obraz 8-letniej, drobnej blondyneczki z buzią usłaną piegami, skonfrontował się ze stojącą przede mną młodą, piękną kobietą. Niedługo później odnalazłam ją w wirtualnej przestrzeni i zaprosiłam na zdjęcia. W końcu, gdzieś pomiędzy jednym egzaminem, a następnymi zajęciami, udało nam się wyczarować dwie godziny, podczas których mogłam zaspokoić nękającą mnie potrzebę prostych, naturalnych portretów. Bez makijażu, fryzur, ekstrawagancji. Między kuchnią a salonem rozwiesiłam kawałek czarnego materiału, kupionego na szybko tuż przed sesją, by razem z nim i dziennym światłem stworzyć nowe obrazy. Łapiąc ostatnie chwile poszłyśmy też na łąkę, by tchnąć w zdjęcia jeszcze więcej powietrza. Lubię takie oddechy.
Na początku czerwca minęło 5lat prowadzenia przeze mnie aifowego. Nie mam w zwyczaju świętować z okazji tych rocznic, ale muszę przyznać, że przez ostatnie lata zmieniło się w moim życiu dość dużo, a nawet nie dość, a bardzo. Gdy zaczynałam, mieszkałam jeszcze w Krakowie i po kolejnych przeprowadzkach, zawitałam w końcu w rodzinne strony. W międzyczasie pracowałam i na etacie i rozpoczęłam własną działalność. Zaryzykowałam i postanowiłam zarabiać na życie tym, co jest mi najbliższe i daje mi spełnienie - fotografią. Nauczyłam się wytwarzać biżuterię z metali i zaangażowałam najbliższych do wspólnego biznesu rękodzielniczego - uszatych lusterek. Najważniejszym jednak dokonaniem jest odnalezienie miłości, która dała mi dom i szczęście. Może nie wyjeżdżam na podboje świata, a piątkowe wieczory, zamiast na hucznych imprezach, spędzam na grze w Scrabble lub na tarasie wpatrując w góry, ale to właśnie jest miejsce, w którym chciałabym teraz być. Zasypiam pośród ciszy i ze spokojem w środku. Polubiłam zdrowe jedzenie, bieganie i poznałam pilates, które dbają o moje ciało. Czytam więcej, wstaję wcześniej, zafascynowałam się księżycem. Buduję.
Ponieważ mowa tu jednak o rocznicy blogowej, chciałabym również podziękować za każde miłe słowo i niemy uśmiech, który padł z Waszej strony. Wielokrotnie swoją sympatią i bezinteresownym ciepłem dodaliście mi otuchy i sił, by otrzepać się z rozczarowań i brnąć dalej. To tylko blog, wirtualna przestrzeń, ale dobroć jaką mi podarowaliście jest w pełni prawdziwa. Bardzo Wam za nią dziękuję.
Fot. autorstwa Ani.
Ponieważ mowa tu jednak o rocznicy blogowej, chciałabym również podziękować za każde miłe słowo i niemy uśmiech, który padł z Waszej strony. Wielokrotnie swoją sympatią i bezinteresownym ciepłem dodaliście mi otuchy i sił, by otrzepać się z rozczarowań i brnąć dalej. To tylko blog, wirtualna przestrzeń, ale dobroć jaką mi podarowaliście jest w pełni prawdziwa. Bardzo Wam za nią dziękuję.
Fot. autorstwa Ani.
Może to zbliżające się przesilenie, a może natłok myśli, nie pozwoliły mi dzisiaj za wiele pospać. O 4:20 ptasi koncert wyciągnął mnie na dobre z łóżka i przez kolejne kilkanaście minut patrzyłam jak wstaje słońce. Przede mną gorące miesiące, po brzegi wypełnione czasem spędzonym z torbą fotograficzną na ramieniu. Poznaję kolejne twarze, ich historie, ale i kolejne kawałki siebie. Wzruszam się, gdy fotografuję dwójkę już-za-chwilę rodziców. Nie próbuję układać kadrów w głowie, zdaję się na intuicję, która przyjaźni się z przypadkiem. Rozmawiam spokojniej, wolniej. Uczę się mówić o kilka słów mniej. Wsłuchuję w siebie trochę bardziej, rozglądam dociekliwiej. Szczególnie tuż obok siebie.
Chciałam nakręcić kilka chwil z poranka, ale ktoś miał wyjątkowe parcie na szkło :)
Chciałam nakręcić kilka chwil z poranka, ale ktoś miał wyjątkowe parcie na szkło :)
To, że tatuaże dają moc, wiem już od kilku lat. Nigdy nie przemawiał do mnie argument o starości, bo nasze ciało przecież i tak, z tatuażem czy bez, w końcu straci swój powierzchowny urok. Dla mnie ciało jest pamiętnikiem. Bez naszego przyzwolenia los znakuje je bliznami, naszą odpowiedzią mogą być piękne obrazy. Nikogo nie będę przekonywać i namawiać, to sprawa bardzo indywidualna. Niektórym nie są one potrzebne, dla innych są tarczą. Ja zdecydowanie przynależę do tej drugiej grupy. Odkąd powstał mój pierwszy tatuaż, już nigdy nie czułam się w pełni naga i od razu wiedziałam, że nie będzie on ostatnim. V. pragnęła go nie mniej ode mnie, tylko czekała trochę dłużej. Mistrz koloru, zwany Marcinem ze studia JuniorInk, nie namalował jej wilka, on go mozolnie, przez dziewięć godzin, wydobywał z niej samej. Wyciągnął kawałek duszy i zmaterializował go na skórze. To jest tatuaż idealny. Nie wyobrażam sobie, że mógłby być innego rozmiaru, koloru, w innym miejscu. To jest V. jaką znam i kocham. Dzika, silna kobieta. Już nie pamiętam jak wyglądała bez niego. Wiem, że ona czuła go od zawsze, potrzebowała tylko odpowiedniej osoby, która zsunie płaszcz niewidzialności.
Od wpół do szóstej, budziłam się co pół godziny i z rozczarowaniem patrzyłam na zegarek. Wytrzymałam do ósmej i zaczęłam krzątać się po mieszkaniu. Wystarczyło kilka cichych kroków, by dołączyła do mnie V. Śmiała się ze mnie, gdy opowiadałam jej o moim porannym zniecierpliwieniu, jak przed pierwszą wycieczką szkolną. W jej oczach widziałam jednak tą samą radość. Częstotliwość naszych spotkań jest skandaliczna, ale kilometry nigdy nas nie oddaliły. Miałyśmy mało czasu, zaledwie dwa dni, z czego jeden prawie cały w pracy. Wycisnęłyśmy je do ostatniej minuty, rozmową, muzyką, winem i zdjęciami. Te pierwsze pochodzą z naszego piątkowego spaceru. Tym razem stanęłam chwilę i po drugiej stronie, choć zdecydowanie to Ania była zjawiskiem, o który aż prosił się obiektyw, ale o tym następnym razem.
Zdjęcia zrobiła Ania.