Zimowa noc zlana deszczem. Dziewczyna w zielonym płaszczu biegnie przez ruchliwą ulicę słuchając stukotu obcasów i swoich zapewnień, że na pewno zdążą. Staje w końcu przed wysoką, szarą, ciężką bramą. Żeliwne pnącza jej wyobrażeń zbyt ciasno oplatają ramę, by mogła cokolwiek dostrzec. Wie, że to nie jej bajka, ale podobno naprawdę dobra i warto. Zaprowadziły ją tam dłonie, za którymi poszłaby na koniec świata, więc czemu by nie i do teatru parę ulic dalej.
W szatni zastanawia się, czy malowane po raz pierwszy od miesięcy usta mają przyzwoity kształt i w jakim w ogóle są kolorze, bo przecież malowała je po ciemku przypadkową pomadką z torebki, która też leżała zapomniana w szafie. Dociera do niej jak zdziczała w swoich czterech ścianach i wydaje jej się, że wszyscy dookoła to dostrzegają.
Zapowiedzi, oklaski, cisza. Na scenę wychodzi trzech mężczyzn, którzy pierwszymi dźwiękami rozbrajają żelazne wrota i burzą obraz, który powstał z ignorancji i lenistwa. Zanim pierwsza kompozycja dobiega końca, dziewczyna dziwi się, że nikt jej nie uprzedził, że na koncert jazzowy powinna zabrać ze sobą chusteczki. Leszek Możdżer wita się z publicznością i zapowiada, że pod wpływem drgań zekranizują swoją opowieść. Dziewczyna już dawno biegła przez ogród ciesząc się z pełni lata. Odpłynęła całkowicie, cudownie zagubiona w swoich emocjach. Wzruszenie, euforia, lekkość, skupienie, podziw. Telefon alarmowy z płaczem dziecka w tle wyrywa ją z letargu. W biegu narzuca płaszcz i jeszcze na schodach czuje mrowienie na dłoniach od owacji na stojąco. Była już późna noc gdy przebiegała przez ulicę w stronę auta, jednak to co przed chwilą usłyszała nie było bajką na dobranoc, a na przebudzenie.
Możdżer Danielsson Fresco TRIO otworzyli przede mną całkiem nowy wszechświat doznań muzycznych i marzeń na jawie. Jeśli będziecie mieli kiedyś okazję, zobaczcie ich koniecznie.